czwartek, 20 października 2011

Off we go...


Nie dałam sobie żadnej gwarancji, że będzie łatwo. Nie sądzę, żeby wszystkim się to podobało, a nawet wiem, że niektórym się nie podoba. Czasami wiem, że są prostsze rozwiązania, wymagające mniej wysiłku. Są też na pewno sprawy, które można wykonać lepiej, dokładniej, posługując się metodycznym stukaniem metronomu. Wyjąwszy ten niemetaforyczny metronom, którego chcę słuchać. 
Po drodze wieczne rozkopy, kataklizm, jak w pobliżu Wileniaka - wszędzie trzeba chodzić na piechotę, ale dzięki temu więcej widać, spotyka się więcej ciekawych osób, "naraża" na intrygujące sytuacje. 
Tak, niektóre chwile dają w kość. Oczywiście. Life is life. 
Różnica jest jedna - wybór. Nie wiem, czy rodzimy się wolni, czy wolność jest utopijna, pewnie taka anarchistyczna tak. Ale jeśli jest choć jedna sfera, w której Twój wybór robi różnicę (ohydna kalka...), to już dobrze. Bardzo dobrze. 
Moja wyprawa - z dedykacją dla Dżina.
Zostanie powtórzona dzisiaj na żywo podczas naszego Lewińsko-Goździukowego "comming-out". 
Dziś, W oparach absurdu, Warsaw City. 



"Wyprawa"

Stałego lądu nie ma
I nigdy nie było.
Wyspę szczęścia – Atlantydę
Pokrył szlam.
Jestem ja i moje przeżywanie
Dalekie strony, gdzie
Zabieram swoje ciało.
Nie trzyma mnie tu nic,
Swobodne dryfowanie.
Otwarta przestrzeń dnia,
Który wcześnie wstaje

Urwałam się na chwilę
Grawitacji ze smyczy.
Nadęty balon,
Co ciągnął mnie za sobą,
Głośno syczy.

Z tej podróży się nie wraca
Takim samym.
I nie pozna  mnie, czy wróg, czy swój.
Smukła łódź nazywa się „desire”
Przepływa cmentarzem starych prawd.
Ślady słów i rąk – naznaczanie.
Patrz na mnie pod światło,
Oczy zmruż.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz