środa, 15 sierpnia 2012

Domki dla Lalek*

Z okna widziałam setki pięknych domków. I mnóstwo drzew. Poszatkowane barwne plamy i pełno waty cukrowej.
Niezupełnie panuję nad tym, co wyrabia moja pamięć i wyobraźnia. Ile czasu zaoszczędziłabym dzisiaj, gdybym pominęła podsuwane mi przez złogi w jaźni tematy?
Upchnęłabym więcej czegoś innego. Na przykład rozwinęłabym taki temat:

Lubię na sobie czuć spojrzenia. Bardzo. Te ciekawskie, te zadziorne, silące się na coś więcej, niż są w rzeczywistości - sięganiem po ułudę. Nie spieszę się, choć chodzę szybko. Lubię błyszczące powierzchnie, lubię się po nich prześlizgiwać. Powierzchnie tęczówek na przykład. Lubię blichtr tak bardzo, jak łatwo potrafię go rozpoznać, w momencie przyłożyć odpowiednią miarę i, stosując manewr pt. świadomość czyni z tego kontrolowaną zabawę, włożyć na siebie. Robię się od tego arogancka. 
Na rynku wybrukowanym wielowiekową kostką ciężko chodzi się w szpilkach. Po piasku także. Żeby chodzić na obcasach potrzebny jest dość płaski, lecz pewny grunt - taki, na którym widoczność wynosi przynajmniej 10 lat. Wszak pozycja ta wymusza pewną grację, swoisty szyk i stan, ponadczasowe piękno czarnej ołówkowej spódnicy i chabrowej bluzki wpuszczonej luźno w środek. Smolistej linii na górnej powiece, bledszej cery i podkreślonych kości policzkowych. 
To proste. 

Następnie tam, gdzie to możliwe, zzuwam buty i idę boso, a ziemia wtapia się w załomy pedicure za 60zł. Bo mogę. 

***

"Życie jest tylko przechodnim półcieniem
Nędznym aktorem, który swoją rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada - powieścią idioty
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą"


zdjęcie pochodzi z "Tkliwych nihilistów..." FB






sobota, 11 sierpnia 2012

Lista

Mam dobrą pamięć. Wybiórczo. Robię listy, które aktualizuję na bieżąco.
Listy zakupów nie robię, na liście przebojów zdarzają się upierdliwie trzymające się pierwszych miejsc piosenki.
Moje listy są inne. Piszę inne, co nie znaczy, że nie zdaję sobie sprawy, że Ty, Ty i Ty możecie mieć podobne. Miejcie. Tu akurat jest miejsce dla mnie. (Gdybym paliła, zapaliłabym teraz.)
Pamiętam zapachy. Zapach bordowego (kolor to za dużo powiedziane, bordowy niestety to sub-kolor, brud zachodzący na czerwień) wąskiego dezodorantu mojej siostry, zdaje się, że można go jeszcze kupić w zmienionej formie i pod inną nazwą. Jej sweter pachniał nim jeszcze długo potem.
Zapach wilgoci i chłodnych wieczorów późnego lata, zapach górskich wycieczek, które nie były przecież złe. Teraz myślę nawet o nich sentymentalnie i z czułością. Zapach skórki zimowych jabłek, twardych i kwaśnych w sierpniu, soczystych i orzeźwiających w październiku. Zapach tej dziwnej rośliny, którą Arabowie dodają do każdej potrawy, rosła w każdym wykrocie i na poboczach, jak chwast, jak chrzan na polskiej wsi. Przyjemny zapach proszku na bawełnianej bluzie przywiezionej z domu przez koleżankę. "To jeszcze mama prała". Spokój, opiekuńczość, schludność, jasne promienie i lekki przewiew, aby uchronić mokre ubrania przez zatęchnięciem. Lubię to.
Zakazany zapach rąk. Przymykane do połowy powieki.
Zapach mokrego psa. Deszcz na chodniku, który, chłodzony po całodziennej pielgrzymce przechodniów, oddycha wreszcie niezbyt świeżo, ale z ulgą. Zapach kremu Nivea Baby na moim dziecku. Nie wyczuwa się wtedy nic poza mleczną słodyczą, nie ma jutra, a chłopiec żyje w idealnej bańce.
Zapach czyjegoś potu, jeśli się podoba, to podobno sprawka genów, które, jak zwykle, pchają nas do rozrodu. Co za zdrada. Estetyzm kontra natura. Obleśne. Moje poczucie człowieczeństwa zawsze marnieje, kiedy uświadamiam sobie, jak niedaleko jest mi (nam) do pantofelka. Kilka milionów lat i może wrócimy do tej radosnej formy.
Zapach mężczyzny. Oczywiście.
Zapach kobiety. Kiedy tylko chcę.

Moja lista widoków?
Linia od biodra do pachwiny. Zamknięty w chmurach półksiężyc. Ojciec na ławce. Twarz nad moją. Zielone kafelki na porodówce.

Codziennie coś dopisuję do tej listy. Hołubię po to, aby obrosło otoczką surowicznego płynu i nie bolało przy dotyku. Lekarze mówią, żeby nie przebijać bąbli, bo zostają blizny. Medice cura te ipsum.


Hey, hey, mama, said the way you move
Gonna make you sweat, gonna make you groove.
Oh, oh, child, way you shake that thing
Gonna make you burn, gonna make you sting.
Hey, hey, baby, when you walk that way
Watch your honey drip, cant keep away.

 

czwartek, 2 sierpnia 2012

Biała gitara wieczorową porą

Podchodzę prawie do każdego muzyka ulicznego. Staram się dorzucić coś do futerału, czasem robię zdjęcia, stoję długo w pobliżu i słucham. Obserwuję innych przechodniów, którym podoba się to, co słyszymy razem. Zabawne, ale niektórzy starają się nie patrzeć w obawie, że się wyda, że będą musieli wyciągnąć z kieszeni drobniaki, a przecież im się spieszy i tak to tylko parę taktów w drodze na przystanek. 
Zatrzymuję się z paru powodów. Po pierwsze z uświadomionego sentymentu - moja siostra grała na ulicach Wiednia i Tokyo, ale tam zupełnie inaczej można zarobić na podobnym procederze. 
Po drugie, to cudowne, że ktoś potrafi wydobyć dźwięk, który wpada w ucho, jest melodyjny, sensualny, pieszczotliwy... uwielbiam pasję, jaką wtedy wyczuwam w eterze. Radość, rozpierająca, czysta radość i zadowolenie. 
Zastanawiam się, co robią ci wszyscy utalentowani ludzie na ulicy? Dlaczego nie szukają czegoś więcej? Być może nie chcą więcej. Być może nie potrafią pomyśleć, że mogliby po więcej sięgnąć, że ich na to wewnętrznie stać. A może zarabiają lepiej, niż można by przypuszczać.
Niedawno ksylofon pod Kolumną Zygmunta i wspólne śpiewo-granie z perkusistą... Rozmowa o inspiracjach z gitarzystą na murku przy Skwerze Hoovera. Muzyka otwiera podwoje. Każdy rozumie jej język, emocje, które niesie w swoistych narzeczach. 


Przejawiam idealistyczne przekonanie, że jeśli ktoś gra, to nie może być zły. 


Na ścianie spisałam afirmację, na zielonym papierze, jak zwykle, kiedy coś ma obrócić się w sukces. 
I teraz zadzieją się cuda.