piątek, 27 kwietnia 2018

Ćwiczenia z fizyki wyobraźni

Jak często marzycie? Pamiętacie jeszcze, o co w tym chodzi?
Kiedy siedzę za długo w "tam kiedyś", "tym, co już znam", "tak już było", nie wiem, skąd czerpać do nowego. Czuję, jak ramiona wydłużają się i ciążą w kierunku podłogi, głowa nie przerabia myśli i nie nadąża za kreowaniem rozwiązań.
Nie ma tchu, jest uwiązanie się na krótkiej smyczy i wydeptana w kółko ścieżka.
A to, co za progiem ma nową energię, której mi potrzeba. Tam jest potencjał do zmian.
Więc wyobrażam sobie, co jest za progiem:
Leżę w hamaku pod szumiącym drzewem. Owiewa mnie ciepły wiatr. Stoi za mną cała rodzina, zrelaksowana, pełna pomysłów, wspierająca. Jestem z nimi. Wykonuję rzeczy po kolei, nadając im odpowiednią ważność. Skupiam się. Odpoczywam. Spod moich palców wychodzą piękne rzeczy, słowa, posiłki. Trzymam w ramionach najbliższych. Kończę rzeczy, które zaczynam.
Mam energię, żeby działać, mam chęć, żeby planować i marzyć.



poniedziałek, 16 kwietnia 2018

List z miłością

Mój ojciec odszedł prawie 14 lat temu i zostawił ogromną pustkę. Mogę o nim wiele powiedzieć, nie był krystaliczny. Ale jedno, co na pewno mu się udało, to miłość do mnie. 
To dzięki niemu jestem wypełniona po brzegi zadowoleniem z siebie, z własnego wyglądu, pełna akceptacji do własnych potrzeb. Odważna i przekonana, że kobiety są równe mężczyznom. Że jestem warta wszystkiego na świecie i że mam dbać o siebie najlepiej, jak potrafię.
Ta miłość również nie była idealna. Nie radził sobie z dorastającą córką, moimi wybrykami i próbą rozbrojenia systemu. Gdyby nie był siwy, kiedy się rodziłam, z pewnością dorobiłby się siwizny w trzy sekundy... Był homofobem, antysemitą i skrajnym prawicowcem, taki był. Jednocześnie wpoił mi, że historia jest ważna - także ta wojenna, w której brał udział on i jego ojciec. 
Nie radził sobie z myślą, że ma nastoletnią córkę w ciąży, szalał ze strachu. Pamiętam jeden z niewielu momentów blisko jego śmierci, kiedy leżałam na jego kolanach, a on gładził mnie po głowie. I żadnych słów, żadnych pretensji. Odwiedził mnie także po śmierci - przyszedł nocą do szpitala, gdzie rodził się Mikołaj, usiadł na sąsiednim łóżku i patrzył na nas, uśmiechał się - jak mógłby nas nie odwiedzić?!
Przedwczoraj spotkał się ze mną znów pod postacią listu, jaki wysłał do mojej mamy w dniu, kiedy rodziłam się ja - w tym samym szpitalu. Nie wpuszczali wtedy na porodówki ojców, więc wszelka korespondencja dochodziła drogą przez personel. 
W tym liście zwracał się do mojej mamy, pytał o zdrowie i "wszystko, co jest z nami związane". Wyrażał z niej dumę i doceniał poświęcenie. 
Mnie nazywał "Kasieńką" i prosił, "żebym powiedziała, kiedy go wreszcie spotkam". Sam fakt tego, że przyszłam na świat był dla niego gwiazdką z nieba - a jeszcze nic nie zrobiłam! Czułam jego akceptację od początku - znów, nie idealnie w praktyce, bo przecież krnąbrna byłam z natury, a on porywczy, nie zawsze cierpliwy i znoszący w spokoju moje humory. Tak, byłam "córeczką tatusia" i dobrze mi z tym. Nikt mnie nie nazywał tak, jak rodzice - "Kasieńka" - nigdy potem. I w tym samym słowie jest tyle miłości, że wystarczyłoby do końca życia...
Mam nadzieję, że moje dzieci odczuwają takie samo przywiązanie i akceptację, jaką czułam ja. Że choćby w ich życiu było kiepsko, to będą miały siłę i odwagę wyjść raz za razem z każdej matni, z każdego problemu - bo będą wiedzieć, że są warte wszystkiego na świecie. 



piątek, 13 kwietnia 2018

Warsztaty z komunikacji

Od jakiegoś czasu komunikuje się ze mną mała dziewczynka. Jest we mnie i żywo reaguje. Przenikają do niej moje sny, wiem to, bo budzi mnie wtedy niepokojący ruch. Przeżywa moje lęki i strachy, dopomina się spokoju. A kiedy jestem skupiona i tak mocno poza zwykłą świadomością, czai się i czeka. Jest bardzo osobna, ale się przejmuje. Przejrzała mnie. A ja jestem po to, żeby żyła swoim życiem, żeby jej dać spokój i nie zajmować sobą. Dlatego pracuję nad tym bardzo, bardzo, żeby było mnie jak najmniej - wystarczająco. Tyle, ile trzeba, by czuć radość istnienia i na tyle mało, żeby trzymać się własnych korytarzy i nie zataczać na pozostałych, nie zataczać nad nimi kręgów ani nie zarzucać sieci.
Żeby to wiedzieć - gdzie ja się zaczynam i kończę, a gdzie zaczynają inni - potrzebuję umieć stawiać granice sobie. "Co z tego jest najmniej ważne?", "co jest najważniejsze, a co może poczekać?", "ile mi potrzeba, a ile to już za dużo, przesyt i nie do udźwignięcia" - bo przecież najwspanialsze rzeczy mają swój ciężar, a ja mam tylko jedne plecy "na loterii wygrane". Niedawno skończył się Wielki Post - dla mnie właściwie żaden, nawet malutki. Nieco poniewczasie do mnie dotarło, że to może być nie o żarciu, braku tańca czy jednej kiecy mniej. Może być za to o tym, gdzie mojej energii ująć, a gdzie dodać. Przed kim obrócić się na pięcie, a przed kim otworzyć szerzej serce i dać więcej czasu i uwagi. Która z fascynacji powoduje gorączkę, a która wymaga uważnego czuwania przy ogniu, podkładania do niej pomału i precyzyjnie. Nad jakim pasmem przeszłości nie zatrzymywać się dłużej, bo wsysa i drenuje, a który pielęgnować, bo jest dziedzictwem. Ile słów to zbytek i pieszczenie ego, o kilka za dużo i za celnych.
Kolejny krok to właściwie konsekwencja, przeczuwam, że niebolesna, jeśli przejść pierwszy etap. Granice wobec innych. Jasna i pewna sygnalizacja, co wobec mnie można, a czego nie można. Na luzie, bez spiny, ze środka siebie.
Tu się zatrzymuję, bo piszę to jeszcze nie z autopsji, nie do końca - mam sen o tym, podnoszę się na palcach przez parkan i zaglądam z nadzieją, że tam się wkrótce znajdę.

Na co dzień wypowiadam mnóstwo zdań. Z niektórych jestem dumna, niektóre są puste i udają za mnie, że słucham. Przędza słów wije się w palcach, przesuwa na kole i pyli. Warsztat wre.

***

granice mnie
wobec siebie
wobec innych 

bezpieczny korytarz o półprzepuszczalnych ścianach


Photo by Robert Baker on Unsplash