poniedziałek, 16 kwietnia 2018

List z miłością

Mój ojciec odszedł prawie 14 lat temu i zostawił ogromną pustkę. Mogę o nim wiele powiedzieć, nie był krystaliczny. Ale jedno, co na pewno mu się udało, to miłość do mnie. 
To dzięki niemu jestem wypełniona po brzegi zadowoleniem z siebie, z własnego wyglądu, pełna akceptacji do własnych potrzeb. Odważna i przekonana, że kobiety są równe mężczyznom. Że jestem warta wszystkiego na świecie i że mam dbać o siebie najlepiej, jak potrafię.
Ta miłość również nie była idealna. Nie radził sobie z dorastającą córką, moimi wybrykami i próbą rozbrojenia systemu. Gdyby nie był siwy, kiedy się rodziłam, z pewnością dorobiłby się siwizny w trzy sekundy... Był homofobem, antysemitą i skrajnym prawicowcem, taki był. Jednocześnie wpoił mi, że historia jest ważna - także ta wojenna, w której brał udział on i jego ojciec. 
Nie radził sobie z myślą, że ma nastoletnią córkę w ciąży, szalał ze strachu. Pamiętam jeden z niewielu momentów blisko jego śmierci, kiedy leżałam na jego kolanach, a on gładził mnie po głowie. I żadnych słów, żadnych pretensji. Odwiedził mnie także po śmierci - przyszedł nocą do szpitala, gdzie rodził się Mikołaj, usiadł na sąsiednim łóżku i patrzył na nas, uśmiechał się - jak mógłby nas nie odwiedzić?!
Przedwczoraj spotkał się ze mną znów pod postacią listu, jaki wysłał do mojej mamy w dniu, kiedy rodziłam się ja - w tym samym szpitalu. Nie wpuszczali wtedy na porodówki ojców, więc wszelka korespondencja dochodziła drogą przez personel. 
W tym liście zwracał się do mojej mamy, pytał o zdrowie i "wszystko, co jest z nami związane". Wyrażał z niej dumę i doceniał poświęcenie. 
Mnie nazywał "Kasieńką" i prosił, "żebym powiedziała, kiedy go wreszcie spotkam". Sam fakt tego, że przyszłam na świat był dla niego gwiazdką z nieba - a jeszcze nic nie zrobiłam! Czułam jego akceptację od początku - znów, nie idealnie w praktyce, bo przecież krnąbrna byłam z natury, a on porywczy, nie zawsze cierpliwy i znoszący w spokoju moje humory. Tak, byłam "córeczką tatusia" i dobrze mi z tym. Nikt mnie nie nazywał tak, jak rodzice - "Kasieńka" - nigdy potem. I w tym samym słowie jest tyle miłości, że wystarczyłoby do końca życia...
Mam nadzieję, że moje dzieci odczuwają takie samo przywiązanie i akceptację, jaką czułam ja. Że choćby w ich życiu było kiepsko, to będą miały siłę i odwagę wyjść raz za razem z każdej matni, z każdego problemu - bo będą wiedzieć, że są warte wszystkiego na świecie. 



1 komentarz: