Żeby to wiedzieć - gdzie ja się zaczynam i kończę, a gdzie zaczynają inni - potrzebuję umieć stawiać granice sobie. "Co z tego jest najmniej ważne?", "co jest najważniejsze, a co może poczekać?", "ile mi potrzeba, a ile to już za dużo, przesyt i nie do udźwignięcia" - bo przecież najwspanialsze rzeczy mają swój ciężar, a ja mam tylko jedne plecy "na loterii wygrane". Niedawno skończył się Wielki Post - dla mnie właściwie żaden, nawet malutki. Nieco poniewczasie do mnie dotarło, że to może być nie o żarciu, braku tańca czy jednej kiecy mniej. Może być za to o tym, gdzie mojej energii ująć, a gdzie dodać. Przed kim obrócić się na pięcie, a przed kim otworzyć szerzej serce i dać więcej czasu i uwagi. Która z fascynacji powoduje gorączkę, a która wymaga uważnego czuwania przy ogniu, podkładania do niej pomału i precyzyjnie. Nad jakim pasmem przeszłości nie zatrzymywać się dłużej, bo wsysa i drenuje, a który pielęgnować, bo jest dziedzictwem. Ile słów to zbytek i pieszczenie ego, o kilka za dużo i za celnych.
Kolejny krok to właściwie konsekwencja, przeczuwam, że niebolesna, jeśli przejść pierwszy etap. Granice wobec innych. Jasna i pewna sygnalizacja, co wobec mnie można, a czego nie można. Na luzie, bez spiny, ze środka siebie.
Tu się zatrzymuję, bo piszę to jeszcze nie z autopsji, nie do końca - mam sen o tym, podnoszę się na palcach przez parkan i zaglądam z nadzieją, że tam się wkrótce znajdę.
Na co dzień wypowiadam mnóstwo zdań. Z niektórych jestem dumna, niektóre są puste i udają za mnie, że słucham. Przędza słów wije się w palcach, przesuwa na kole i pyli. Warsztat wre.
***
granice mnie
wobec siebie
wobec innych
bezpieczny korytarz o półprzepuszczalnych ścianach
:) :*
OdpowiedzUsuń:)
Usuń