Podchodzę prawie do każdego muzyka ulicznego. Staram się dorzucić coś do futerału, czasem robię zdjęcia, stoję długo w pobliżu i słucham. Obserwuję innych przechodniów, którym podoba się to, co słyszymy razem. Zabawne, ale niektórzy starają się nie patrzeć w obawie, że się wyda, że będą musieli wyciągnąć z kieszeni drobniaki, a przecież im się spieszy i tak to tylko parę taktów w drodze na przystanek.
Zatrzymuję się z paru powodów. Po pierwsze z uświadomionego sentymentu - moja siostra grała na ulicach Wiednia i Tokyo, ale tam zupełnie inaczej można zarobić na podobnym procederze.
Po drugie, to cudowne, że ktoś potrafi wydobyć dźwięk, który wpada w ucho, jest melodyjny, sensualny, pieszczotliwy... uwielbiam pasję, jaką wtedy wyczuwam w eterze. Radość, rozpierająca, czysta radość i zadowolenie.
Zastanawiam się, co robią ci wszyscy utalentowani ludzie na ulicy? Dlaczego nie szukają czegoś więcej? Być może nie chcą więcej. Być może nie potrafią pomyśleć, że mogliby po więcej sięgnąć, że ich na to wewnętrznie stać. A może zarabiają lepiej, niż można by przypuszczać.
Niedawno ksylofon pod Kolumną Zygmunta i wspólne śpiewo-granie z perkusistą... Rozmowa o inspiracjach z gitarzystą na murku przy Skwerze Hoovera. Muzyka otwiera podwoje. Każdy rozumie jej język, emocje, które niesie w swoistych narzeczach.
Przejawiam idealistyczne przekonanie, że jeśli ktoś gra, to nie może być zły.
Na ścianie spisałam afirmację, na zielonym papierze, jak zwykle, kiedy coś ma obrócić się w sukces.
I teraz zadzieją się cuda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz